Kolejna relacja Agnieszki i Andrzeja, którzy przez dziesięć miesięcy podróżowali
po krajach Azji południowo-wschodniej. Obecnie są już w Polsce, a my wracamy do
tematyki ich podróży.
Wietnam – Dien Bien Phu i Hanoi
Lokalnym autobusem z Laosu dotarliśmy do wietnamskiego miasta Dien Bien Phu.
Ten pierwszy dzień w nowym kraju zawsze pełen jest niespodzianek i
lekkiego stresu, w końcu to nowy język, zwyczaje, waluta, kuchnia i
ludzie. Na terminalu autobusowym zostaliśmy osaczeni przez naganiaczy i
sprzedawców biletów na autobusy kursujące do Hanoi. Z tym spotykamy się
prawie zawsze, każdy chce coś sprzedać, a już w pierwszej kolejności
turyście, który często płaci więcej niż inni. Tu jednak było wyjątkowo,
mężczyźni przepychali się, przepychali nas, ciągnęli za ręce i plecaki, i
krzyczeli – koszmar jakiś. Zerkamy na siebie i decydujemy się szybko
uciec poza teren terminalu. Siadamy w ulicznej kawiarni w pobliżu i
zastanawiamy się jak to wszystko rozegrać, jak bezpiecznie wsiąść do
jednego z kilkunastu nocnych autokarów, nie przepłacając jednocześnie i
nie musząc wchodzić w interakcje ze sprzedawcami, którzy są tak
natarczywi, że wręcz agresywni. Zamawiamy kawę i po raz pierwszy mamy
przyjemność skosztować jej zaparzonej po wietnamsku. Mała metalowa
czarka z kilkoma warstwami filtrów kładziona jest na szklaneczce z
centymetrem skondensowanego mleka, do której powoli wpada gęsta i
ekstremalnie mocna kawa. Kropla za kroplą. Po wypiciu jej mamy wrażenie,
że nasze serca pracują na podwyższonych obrotach, aż kręci nam się w
głowach.
W międzyczasie wybucha bójka między
naganiaczami, którą obserwujemy z przeciwnej strony ulicy. Po dłuższym
czasie wracamy, pytamy o ceny i opcje w kasach (350 tys. dong) , po czym
krótko pytamy dwóch sprzedawców o ich ceny i udajemy się do kobiety
(jedynej), która wcześniej wręczyła nam wizytówkę – u niej kupujemy
bilety w najlepszej cenie i to w dodatku w sypialnym autobusie (250 tys.
dong, 38 zł). Podróż do Hanoi dostarcza nam mnóstwa wrażeń, nie dość,
że droga jest strasznie kręta, górzysta i długa, to w trakcie dwóch
postojów kierowca i jego świta (w sumie 4 osoby obsługi) tłuką się z
obsługą konkurencyjnego przewoźnika! W ruch idą metalowe narzędzia,
przedłużki od kluczy do kół itp.
Od samego początku naszej podróży nie
mogliśmy doczekać się wizyty w Wietnamie, z czasem jednak, spotykając
tych, którzy Wietnam właśnie odwiedzili i równocześnie czytając blogi w
necie nasze wyobrażenie tego kraju zaczęło się zmieniać.. Powszechne
opinie o Wietnamie są takie, że mieszkańcy, a właściwie ludzie pracujący
w turystyce lub spotykający na swej drodze turystów zawsze szukają
sposobu aby białasa naciągnąć, oszukać, wykiwać, zwykle bez żadnych
skrupułów. Nie powtarzalibyśmy tego gdyby opinie te były pojedyncze,
nikt nie opowiadał nam tych historii aby nas zniechęcić, bardziej aby
przestrzec, przygotować na porządny kopniak. Po wielu takich opiniach
zaczęliśmy poważnie zastanawiać się jak ten Wietnam ugryźć
(o rezygnacji nie było mowy!), jak się nie dać, a przy okazji poznać
kraj bez większego stresu. Najprostszym sposobem jest omijanie
turystycznych zagłębi, tylko jak to zrobić skoro zwykle Wietnam poznaje
się na trasie Hanoi – Sajgon (Ho Chi Minh City) lub odwrotnie – czyli na
trasie południe – północ. Większość turystów wykupuje otwarte bilety na
autobusy na tej trasie, inni wybierają pociąg. Ale zawsze musisz gdzieś
wysiąść, na jakimś dworcu gdzie zwykle czekają męczący naciągacze. Jest
jeszcze jeden sposób na podróż przez Wietnam – motorem, choć sposób ten
jest dość hardcorowy ze względu na panujący tu ekstremalny ruch uliczny
i długą drogę. Od kilku miesięcy biliśmy się z myślami, którą opcję
wybrać, serca podpowiadały zakup motoru :),
rozum podpowiadał swoje… Dodatkowo, aby nie było zbyt łatwo, w
Wietnamie obowiązują różne obostrzenia dotyczące rodzaju i wielkości
motoru jakim można jeździć. 175cc to górna granica pojemności silnika
jaki można legalnie posiadać o ile nie należy się do klubu
motocyklowego. Przez moment bardzo wierzyłam, że kupimy dwa skuterki i
każdy będzie ten swój wielki plecak wiózł na swoim, ale po tym co
zobaczyliśmy w Hanoi, Andrzej definitywnie zgasił mój zapał.. i
zaczęliśmy myśleć o czymś co zmieści i powiezie nas oboje i nasze
plecaki oczywiście.
Jeszcze kiedy wjeżdżaliśmy do Hanoi, nie byliśmy pewni,
którą opcję podróżowania wybrać, postanowiliśmy więc zorientować się w
ofercie sprzedawców pojazdów. Pierwsze dwa dni intensywnie spędziliśmy
na oglądaniu, jeżdżeniu od serwisu do serwisu, testowaniu, sprawdzaniu i
targowaniu cen. Finalnie po dwóch pełnych dniach kupiliśmy mały motor
Honda Win 110cc (300$) który ma chyba z 300 lat :-) i zamówiliśmy dodatkowy stelaż na plecaki (25$). Zainwestowaliśmy też w porządne kaski (a nie byle orzeszki), mapy i atlas.
Trzeciego dnia w Hanoi postanowiliśmy odwiedzić niezwykle interesujące Muzeum Kobiet,
w którym na kilku piętrach można poznać ich życie od prastarych czasów
do dnia dzisiejszego, włączając w to takie zagadnienia jak moda,
religia, obrzędy ślubne czy walka podczas wojny
„amerykańskiej”. Odwiedziliśmy tam również niesamowitą wystawę Dang Ai
Viet, która w ramach hołdu matkom i żonom, które straciły swoich mężów i
dzieci podczas wojny przemierzyła ponad 35 000 km na skuterze
spotykając się z tymi kobietami i malując ich portrety.
Widzieliśmy również specyficzny, ale wart obejrzenia Thang Long Water Puppet Theatre,
czyli marionetkowy spektakl na wodzie, który wzorowany jest na sztuce z
XII wieku (wtedy przedstawienia odbywały się na polach ryżowych).
Hanoi w każdym wymiarze wydaje nam się bardziej szalone niż
dotychczasowe stolice azjatyckich krajów. Ruch uliczny, przed którym nas
uprzedzano rzeczywiście jest rekordowy, a najciekawsze jest to, że w
zdecydowanej większości użytkownikami dróg są kierowcy skuterów,
szaleni, nieobliczalni i odważni, a może lekkomyślni – nie wiemy do
końca. Generalnie na drogach panuje tylko jedna zasada – większy ma
zawsze pierwszeństwo, poza tym… dzicz wspomagana klaksonami, rykiem
klaksonów. Przejazd przez jakiekolwiek skrzyżowanie nawet jeśli działa
sygnalizacja świetlna, odbywa się na zasadzie próby sił. Wszyscy jadą z
wszystkich stron na raz, poza tym i to jest najgorsze, nikt nie patrzy
czy może włączyć się do ruchu wyjeżdżając z podporządkowanej, po prostu
jedzie. To się zdarza wszędzie i dotyczy wszystkich pojazdów, włączając w
to rowery prowadzone przez dzieciaki. Co kraj to obyczaj :)
W Hanoi nieśmiało posmakowaliśmy pierwszych tradycyjnych dań
wietnamskich, jak na razie jesteśmy fanami Bun Cha (mała miseczka
tłustego, słodkiego rosołu z mięsem z grilla, do którego serwowany jest
talerz makaronu), Nem (nasze sajgonki) i oczywiście zup z makaronem w
odmianach z kurczakiem czy surową wołowiną (Pho Ghai czy Pho Bo). Szybko
staliśmy się też fanami jednodniowego, naturalnie gazowanego, lekkiego
piwa Bia Hoi, które zawsze podawane jest w klimatycznych szklankach z
grubego szkła trzeciego gatunku (300 ml, 5000 dong czyli 80 groszy).
Czwartego dnia wyruszyliśmy w trasę, przed nami ponad 2000 km, mamy na
to około 18 dni. Zanim jednak ruszyliśmy nabiedziliśmy się niesamowicie
(no dobra, Andrzej się głównie nabiedził) aby bezpiecznie zamontować
cały nasz dobytek po obu stronach motoru. Uuuaaaa, nie było łatwo, a
teraz będziemy musieli robić to codziennie – no nic, wierzymy, że to
kwestia wprawy :) Niesamowicie obładowani i szczęśliwi – ruszamy – przed nami Moto Wietnam :)
Agnieszka w tradycyjnym stroju wietnamskim
Informacja : http://aaazja.wordpress.com
|