Kolejna relacja Agnieszki i Andrzeja, którzy przez dziesięć miesięcy podróżowali
po krajach Azji południowo-wschodniej. Obecnie są już w Polsce, a my wracamy do
tematyki ich podróży. Wiecej o ich podrózy po Azji w dziale "Nasze podróże" (KLIKNIJ!)
Moto Wietnam 2: Hue –
Ha Lam – Dak Glei – Kon Tum – Buon Ho – Gia Nghia – Dong Xoai – Ho Chi
Minh City
Z
Hue, nadal trasą 1 (która na odcinku centralnym jest w dużo lepszym stanie niż
w okolicach Hanoi) ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża do Ha Lam. Wyjeżdżaliśmy w
deszczu i ten towarzyszył nam przez cały dzień. Jednak trasa pomiędzy Hue a Da
Nang była tak niesamowita, że żaden deszcz nie był nam straszny. W okolicach
Lang Co jest ogromna zatoka otoczona wspaniałymi górami, które schodzą prosto
do morza. Samochody pokonują te góry przez tunel, motory muszą pokonać ten
odcinek górą, serpentynami, w naszym przypadku najczęściej na dwójce :-) Aż
mnie serce bolało gdy musiałem przez kilka kilometrów „zarzynać” motor
pod górę.
Kiedy dotarliśmy w końcu do najwyższego punktu
drogi, mogliśmy dać odpocząć silnikowi a sami wypić trochę ciepłej herbaty, bo
chociaż trudno w to uwierzyć, było naprawdę chłodno i bardzo mgliście. W pewnym
momencie pod kawiarnię podjechała spora grupa turystów na motorach z lokalnymi
przewodnikami w roli kierowców. Podczas krótkiej rozmowy z jednym z
przewodników zrozumieliśmy w jakim pośpiechu zwiedzają oni Wietnam. Po kilku
minutach już ich nie było. Trochę nas to rozbawiło szczególnie, gdy
porównaliśmy ich duże cruisery z naszą starą, ale jarą przypominającą osła
Hondą :)

Podczas zjazdu w dół oglądaliśmy z zapartym tchem panoramę
miasta Da Nang, rozciągającą się po drugiej stronie zatoki niczym Manhattan.
Pogoda niestety nie pozwalała na zrobienie jakichkolwiek zdjęć. Po południu
dotarliśmy w końcu do Ha Lam, gdzie mieliśmy do wyboru dwa miejsca do spania,
oba norowate, ale tanie. Na kolację bagietka z pate czyli pasztetem, wietnamską
szynką, kolendrą i chili i nic więcej nam nie potrzeba :)

Rano jedziemy ponownie na zachód w kierunku HCMH i gdy
docieramy do niej po kilkudziesięciu kilometrach czeka nas najbardziej
morderczy dla naszego motoru odcinek. Przez jakieś kilkanaście kilometrów
wspinamy się drogą o nachyleniu 7%-10%, która nie ma ani jednego płaskiego
momentu. Muszę czasami redukować do jedynki a silnik „błaga o litość”. Po około
godzinie i kilku przerwach w międzyczasie droga zaczyna w końcu opadać w dół.
Podczas jednej z przerw Aga żartuje, że jeśli będzie jeszcze jeden tak ostry
podjazd to może lepiej byłoby gdyby odciążyła motor i poszła piechotą. Minutę
później zauważam, że znów złapaliśmy gumę w tylnym kole. „Mówiłaś coś o pójściu
zamiast jazdy?” Pchanie obładowanego motoru pod górę i w dół do bliżej
nieokreślonego miejsca nie uśmiechało mi się wcale, poza tym wiedziałem już, że
opona musi być wymieniona więc postanowiłem, że dojadę na „flaku” do
najbliższego warsztatu a Aga… pójdzie piechotą :-) Pierwszy napotkany człowiek pokazał mi, że za
około dwa kilometry znajdę pomoc, ale po około kilometrze jazdy opona zaczęła
się zwijać więc ostatecznie musiałem jednak pchać, sam. Kilometr dalej
wyczerpany i zlany potem zatrzymałem się, aby poczekać na Agę – ona miała wodę
w plecaku a ja wypociłem już co najmniej litr. Pchaliśmy motor jeszcze przez
dwa kilometry i w końcu dotarliśmy do warsztatu, gdzie na migi kazałem
mechanikowi wyrzucić starą dętkę i oponę i zamontować nowe. Mam nadzieję, że
teraz już będzie „z górki”.
Wracamy na trasę i przez resztę dnia delektujemy się
przepięknymi widokami, które co tu dużo mówić, na zdjęciach nie są nawet w
połowie tak piękne jak na żywo.
    
Noc spędzamy w przydrożnym hostelu w Dak Glei. Szefowa
hostelu – kobieta typu jędza jest nie przejednana i koniecznie chce zatrzymać
na noc nasze paszporty, co w Wietnamie jest często spotykane, ale my nie lubimy
oddawać paszportów nikomu. Nie ma rady, po stanowczym „paszporty albo wypad”
zgadzamy się z racji braku innych miejsc noclegowych w okolicy.
Rano wyruszamy w dalszą drogę trasą HCMH mając nadzieję
dojechać do Pleiku. Aga od samego początku nie czuje się dobrze, narzeka na ból
głowy i mięśni, nawet śniadania nie chce zjeść! Po około dwóch godzinach jazdy
wiemy już, że ma gorączkę więc postanawiamy dojechać do Kon Tum, dużego miasta
gdzie na pewno znajdziemy pomoc lekarską. Musimy robić przerwy co pół godziny,
bo wszystko ją boli. Gdy w końcu około południa meldujemy się w hotelu, od razu
jedziemy do szpitala. Hmm, muszę przyznać, że nasze gabinety weterynaryjne
wyglądają lepiej niż tutejsza izba przyjęć.. Ostatecznie potraktowali nas
poważnie, bo po zmierzeniu temperatury okazało się, że Aga ma wysoką gorączkę –
39,5. Cała nasza komunikacja z lekarzami odbywała się oczywiście na migi i przy
pomocy kilku zdań przygotowanych wcześniej z pomocą translatora. Po ponad
godzinie wychodzimy z receptą i pozytywnym badaniem krwi – pozytywnym dla nas,
negatywnym na obecność malarii itp.. Po sprawdzeniu w internecie lekarstw jakie
kupiliśmy, stwierdziliśmy, że prawdopodobnie było to zaostrzenie stanu zapalnego
i dodatkowo silna reakcja alergiczna na antybiotyk (ten przepisany w Hue).
Przez następne dwadzieścia godzin gorączka nie ustępuje, Aga leży w łóżku
powtarzając „zaraz się zagotuję, zaraz się zagotuję”.
W Kon Tum finalnie spędziliśmy 2 noce, i kiedy Aga odzyskała
siły wróciliśmy na trasę, która na odcinku Kon Tum – Buon Ho jest w
fatalnym stanie, a po drodze nie dzieje się nic szczególnego, oczywiście poza
scenami z codziennego, wietnamskiego życia. W Buon Ho mieliśmy jednak
okazję wielokrotnie podziwiać tradycyjny „taniec lwa”, który wywodzi się z
chińskiej kultury. Z tego co zauważyliśmy liczne grupy młodzieży przebrane za
kolorowe lwy przedstawiają żywiołowy taniec w rytm bębnów i talerzy. Taki
taniec oznacza siłę i odwagę, przynosi szczęście i powodzenie, dlatego często
towarzyszy on otwarciom sklepów czy restauracji, weselom i innym istotnym
uroczystościom. Nie wiemy dlaczego tego dnia, w Buon Ho tych grup było tak
wiele, nie wiemy dlaczego tańczyły we wszystkich możliwych miejscach, na
ulicach, w holu naszego hotelu, na skwerkach, ale było głośno, kolorowo i
wesoło. A co najciekawsze mieszkańcy chyba bardzo lubią obserwować ten taniec,
bo wszędzie tam gdzie pojawiały się lwy i bębniarze zbierał się tłum gapiów,
pieszych i na skuterach, skutecznie blokując całe ulice :)
Z Buon Ho nadal fatalną drogą, ale za to wśród wspaniałych
plantacji kawy i drzew kauczukowych, udaliśmy się do Gia Nghia, a stamtąd
jeszcze gorszą drogą do Dong Xoai. Droga była w tak kiepskim stanie jakiego
jeszcze tutaj nie widzieliśmy. Odcinki asfaltu przeplatały się z odcinkami
kompletnie nieutwardzonymi i dziurawymi: 500 metrów dobrej drogi, 100 metrów po
dziurach, bez asfaltu, kilometr dobrej, 50 m. beznadziei…. i tak przez cały
dzień. Z Dong Xoai wyjeżdżaliśmy ze świadomością, że tego dnia kończy się nasza
wietnamska moto przygoda – zostało nam zaledwie 100 km do miasta Ho Chi Minh.
Tak jak podejrzewaliśmy, ostatni odcinek drogi był w świetnym stanie w końcu
„wszystkie drogi prowadzą do Ho Chi Minh..”, choć tym razem często brakowało
oznaczeń, pogubiliśmy się więc trochę, ale co tam!
Po 12 dniach i 2 dniach przerwy, cali, szczęśliwi i zdrowi
dotarliśmy do HCM – mamy za sobą 1750 km. Co ciekawe, codziennie na drodze
mijaliśmy 2-4 patrole policyjne i nikt nigdy nie chciał nas zatrzymać. Od
momentu wymiany opony nie mieliśmy też już żadnych problemów ze schodzącym
powietrzem, czy przebitymi dętkami. Przez te 14 dni codziennie jedliśmy
bagietki i zupę Pho (z wyjątkiem w Hue, gdzie wybór kuchni i dań był ogromny),
wypiliśmy też hektolitry zielonej herbaty :)
Dla ciekawych – motocykl udało nam się sprzedać drugiego dnia po przyjeździe,
łatwo przyszło, łatwo poszło :)
Informacja: https://aaazja.wordpress.com/
Zdjęcia: Aga &Andrzej
|