Po kilku miesięcznym pobycie w Indonezji i zwiedzaniu
kolejnych ciekawych miejsc i wysp tego kraju, dotarli do indonezyjskiej części Borneo.
Później przenieśli się do Malezji, tzn.
byli dalej na Borneo, tylko w jego części malezyjskiej. Jadąc lądem zobaczyli,
to o czym tam wszyscy mówią – wykarczowane tysiące hektarów dżungli,
przygotowywane pod uprawę palm. Podobnie było po malezyjskiej stronie wyspy, dominującym
krajobrazem są setki kilometrów palmowych upraw.
„Po nocy spędzonej w
Tarakan, rano wsiedliśmy na szybki prom (3 godz.), który zawiózł nas do Tawau –
czyli malezyjskiego miasta portowego. Ta noc i/lub ten prom zdominowały nasze
kolejne trzy dni… zostaliśmy pogryzieni przez pluskwy!!! Tak dotkliwie
pokąsanych ludzi jak my, jeszcze nie widziałam! Mieliśmy po 20-30 ukąszeń na
każdej z dłoni, na ramionach, stopach, plecach – wszędzie! W sumie setki. A jak
swędziało!! Popuchnięci ratowaliśmy się hiper wysoką dawką wapna i wzajemnie
pilnowaliśmy aby się nie drapać – masakra! No nic, dziś mija 4 dzień, wszystkie
ubrania oddaliśmy do pralni, plecaki poczyściliśmy, nadal jednak mamy ślady na
całym ciele, nadal strasznie nas wszystko swędzi, ale co najważniejsze – nowych
śladów nie przybywa.”(Aga)
Na tle dzikich słoni.
„Indonezja za nami - przekraczając granicę, a właściwie kiedy znaleźliśmy
się po malezyjskiej stronie Borneo, trochę odetchnęliśmy. Nie wiemy jak to
wyjaśnić, ale już po kilku chwilach odczuliśmy różnicę. Nagle wszyscy rozumieją
angielski, a większość również go używa, na ulicach nie walają się już śmieci,
miasta i drogi są bardziej zadbane, a w barach można zjeść coś więcej niż tylko
ryż/makaron z jajkiem/kurczakiem czy zupę. I ponad wszystko doceniliśmy fakt,
że prawie nikt nie wołał za nami “hello mister, what’s Your name ”. Niestety,
ceny po malezyjskiej stronie Borneo są naprawdę wysokie, za wysokie jak na
naszą kieszeń. Planujemy pokręcić po wschodniej i centralnej części Malezji –
czyli regionie Sabah.”(Aga)
Zwiedzali tam kolejne wysepki i
miejscowości.
„…w Mabul (5 dni) upłynął nam na eksploracji okolicznych raf i ich
niesamowitych mieszkańców. O ile rafy nie są imponujące, to stworzenia i ryby
jakie widzieliśmy zdecydowanie tak!!! Widzieliśmy dziwadła typu: Devil
Scorpionfish, Crocodilefish, Trumpetfish, Lionfish (rekordowych jak dla nas
rozmiarów, ok. 50 cm), węże morskie i żółwie również.
Rzeka Kinabantangan to jedno z nielicznych już miejsc na Borneo, gdzie
spotkać można dziko żyjące zwierzęta. Zatrzymaliśmy się w okolicach wsi Sukau,
w nowootwartym (dzięki czemu czystym) Evergreen Lodge.” (Aga)
Wykupili tam dwie wycieczki łodzią
z przewodnikiem, aby zobaczyć najciekawsze miejsca.
„Jesteśmy prawdziwymi szczęściarzami! Podczas dwóch wycieczek łodzią
widzieliśmy więcej niż mogliśmy sobie wyobrazić, i nie starszne nam były
deszcze, które zaliczyliśmy podczas obu wycieczek!
Spotkaliśmy sporo grup Proboscis Monkeys – czyli małp z długimi nosami,
nazywanych Dutch Men of Borneo (czyli holenderski człowiek Borneo), z charakterystycznym
ubarwieniem sierści (kamizelka, majtki, spodnie). Te małpy nie występują
nigdzie indziej poza Borneo. Makaków też
tu nie brakuje, widzieliśmy ich naprawdę dużo!
Jednak największe wrażenie zrobiły na nas słonie – naprawdę jesteśmy
szczęściarzami! Dostaliśmy cynk od lokalesów, że ostatnio widziano słonie około
1,5 godziny drogi od naszego miejsca. Nasz kapitan nie bardzo chciał nas tam
zabrać (“że daleko, że łódź dużo spali” itp, a cena za łódź była już ustalona).
Nie daliśmy się, wiemy, że paliwo mają tanie, a na wycieczkach zarabiają
krocie, więc z uporem maniaka naciskaliśmy aby płynął dalej i dalej :) Na
odległym odcinku rzeki, tuż przy brzegu, spotkaliśmy grupę ponad 30 słoni,
które ze stoickim spokojem zajadały trzcinę – niezapomniany moment!” (Aga)
Później zatrzymali się w mieście Kota
Kinabalu, gdzie wszędzie i wszystko było drogie. Najciekawszym miejscem było
nocne targowisko, które nie omieszkali zwiedzić. Kupili tam też nowy aparat
fotograficzny, ponieważ ten, który przywieźli z Polski został skradziony. W Kota
Kinabalu zabukowali też bilety na przelot na Filipiny. Tam postanowili kupić namiot i uciec na jedną
z małych wysepek, aby przeczekać tydzień, który pozostał im do wylotu. Trafili
na małą wysepkę Mamutik.
„Co dzień, od rana, wyspa zapełnia się
głównie azjatyckimi turystami, którzy po wykupieniu różnych pakietów, spędzają
kilka godzin na pływaniu, nurkowaniu/snurkowaniu i zajadaniu się jedzeniem z
licznych bufetów. Co do ich aktywności wodnych to niestety zauważyłem, że
Azjaci generalnie mają problem z pływaniem. Pękaliśmy ze śmiechu widząc całe
grupy chińczyków czy malezyjczyków upajających się nieudolnym piesko- pływaniem
w kamizelkach ratunkowych na głębokości 1-1,5 metra. Tylko nieliczni byli w
stanie dotrzeć w okolice rafy koralowej, czyli 50 metrów dalej.
Namiot rozbiliśmy przy samej
plaży, po wschodniej stronie wyspy co sprawiło, że co dzień budziliśmy się
regularnie kilka minut przed wschodem słońca, po czym siup do wody – pływaliśmy
z kolorowymi rybkami na rafie. Po kilku dniach zaczęliśmy żartować, że to robi
się już trochę nudne .”(Andrzej)
Jedna z atrakcji wyspy są ogromne
warany.
„Już pierwszego dnia zauważyliśmy na wyspie warany (ale te, które nie
zabijają ludzi). Najczęściej można je było spotkać buszujące przy śmietnisku,
ale były bardzo płochliwe i nie łatwo było im zrobić udane zdjęcie, z bliskiej
odległości. Ja próbowałem je podejść kilka razy i dopiero kiedy prawie
podczołgałem się do nich na odległość kilku metrów, kucnąłem przy nich i trwałem tak w bezruchu
przez jakieś dwadzieścia minut oswoiły się z moja obecnością. Udało mi się wtedy
zrobić mnóstwo zdjęć, co przypłaciłem całą masą ukąszeń mrówek i komarów.
Przyznam, te gady po kilkudziesięciu
zdjęciach nabrały odwagi aby podchodzić z ciekawością coraz bliżej mnie i wtedy
ja czułem się co najmniej zaniepokojony kiedy odrywałem oczy od aparatu
uświadamiając sobie, że mam przed sobą ponad dwumetrowego warana – o wiele
bliżej niż go widzę przez wizjer!!!
Następnego dnia o wschodzie słońca leżeliśmy jeszcze w otwartym
namiocie (noce były nieznośnie gorące!), kiedy usłyszałem, że coś chodzi obok
nas. Kiedy się poderwałem zobaczyłem półtorametrowego gada szukającego
szczęścia przy naszym namiocie. Musiałem go chyba wystraszyć, bo zaczął syczeć
i strzelił kilka razy ostrym ogonem zahaczając o drzewo aż wióry się sypały.
Groźna broń ten ogon. Był na tyle bezczelny i nie bał się, że musieliśmy się
nieźle napocić aby go przegonić.” (Andrzej)
Teraz przed nimi lot do Manilii
na Filipinach, ale o tym napiszemy następnym razem.
Tekst i zdjęcia na podstawie
bloga http://aaazja.wordpress.com
|