Kolejna relacja Agnieszki i Andrzeja, którzy przez dziesięć miesięcy podróżowali
po krajach Azji południowo-wschodniej. Obecnie są już w Polsce, a my wracamy do
tematyki ich podróży.
Nasi podróżnicy trafili w końcu
do stolicy Tajlandii – Bangkoku. Bangkok jest jednym z najszybciej rosnących i
najbardziej dynamicznie rozwijających się pod względem ekonomicznym miast w
południowo-wschodniej Azji. Od zakończenia II wojny światowej liczba jego
mieszkańców wzrosła dziesięciokrotnie. Obecnie zespół miejski zamieszkuje ok.
10 mln mieszkańców. Jest podzielony na 50 dzielnic. Ciekawa jest nazwa stolicy
w języku tajskim: กรุงเทพมหานคร
อมรรัตนโกสินทร์ มหินทรายุธยามหาดิลก ภพนพรัตน์ ราชธานีบุรีรมย์ อุดมราชนิเวศน์ มหาสถาน อมรพิมาน อวตารสถิต สักกะทัตติยะ วิษณุกรรมประสิทธิ์, czyli
Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop
Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan
Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit, co w prostym tłumaczeniu oznacza:
„Miasto aniołów,
wielkie miasto, wieczny klejnot, niezdobywalne miasto boga Indry, wspaniała
stolica świata wspomaganego przez dziewięć pięknych skarbów, miasto szczęśliwe,
obfitujące w ogromny Pałac Królewski, który przypomina niebiańskie miejsce
gdzie rządzi zreinkarnowany bóg, to miasto dane przez Indrę, zbudowane przez
Wisznu”.
Wróćmy
jednak do podróży Agnieszki i Andrzeja. W Bangkoku zamieszkali w hostelu, w
dzielnicy w przemysłowej części Chinatown, przy ulicy złomiarzy.
„Bangkok cierpi na
chroniczne korki uliczne, ale prócz dwu, trzy i czterokołowców, po mieście
można poruszać się również metrem, szybkim pociągiem typu SkyTrain, czy
łodziami po rzece – każde z alternatywnych połączeń z przyjemnością przetestowaliśmy
:)
Tajlandczycy czczą
króla na wiele sposobów, jego wizerunek można odnaleźć w sklepach, w budynkach
użyteczności publicznej no i oczywiście na każdym banknocie. Jest też kanał w
TV, na którym emitowane są tylko „właściwe”, królewskie treści :) Jednak
najwyższą wartością dla Tajów wydaje się być religia, zdecydowana większość
wyznaje buddyzm. Na każdym kroku zauważyć można ołtarze i ołtarzyki,
rozświetlone, z kadzidłami i darami (napoje, owoce, jedzenie) przygotowanymi
dla duchów strzegących domostwa.
Spośród dziesiątek
świątyń wartych odwiedzenia wybraliśmy jedną z najstarszych Wat Pho, z ponad 46
metrowym posągiem leżącego Buddy. Na terenie świątyni, prócz samego posągu,
znaleźliśmy masę ciekawych zakamarków i detali.” (Aga)
Ponieważ narodowym sportem w Tajlandii jest boks tajski, nie
omieszkali takich walk zobaczyć.
„…w każdą środę
wieczorem, przy MBK Center odbywają się walki – nie omieszkaliśmy zobaczyć.
Gwarno tam i wesoło, Tajlandczycy tak się angażują, że krzyczą przy każdym
zadanym ciosie. Pierwsza walka to raczej show – wrestling w wykonaniu kobiet,
później jest już na poważnie”.
Po pewnym
czasie mieli jednak dość tego wielkiego miasta i zwiedzali kolejne miejsca i
wyspy znajdujące się poza stolicą państwa. Dużym problemem okazał się sposób
porozumiewania się z miejscową ludnością.
„Tajlandia. Jak się
okazuje, to całkiem inna bajka niż Indonezja. Tam pomimo niewielu turystów
dość, dużo ludzi zna kilka podstawowych zwrotów w języku angielskim, a nawet
jeśli nie, to przecież Bahasa Indonesia jest banalnie prostym językiem, którego
jak niektórzy mówią nawet małpa jest w stanie się nauczyć. W Tajlandii
mianowicie wygląda to mniej więcej tak: możesz mieć duży wybór miejsc do
spania, nazwy opisane fonetycznie w znanym nam alfabecie oraz tubylców
znających podstawy angielskiego i przypłacić to wszechobecnym tłumem turystów.
Możesz też wybrać miejsca mniej popularne, gdzie nie spotyka się nikogo, poza
miejscowymi, ale musisz się liczyć z tym, że prawie nikt Cię nie zrozumie,
nawet gdy będziesz starał się jak najwyraźniej artykułować kilka poznanych słów
w ich języku. Ty również niewiele będziesz rozumiał, bo jeśli już spotkasz
kogoś znającego podstawy angielskiego, to jego akcent sprawi, że z trudem
wyłapiesz może kilka słów. Ponadto zdecydowana większość informacji wizualnych
napisana jest w języku tajskim, opartym na kompletnie innym alfabecie. To nie
jest prosty język.” (Andrzej)
Pojechali później na północ kraju, odwiedzając kolejne wyspy
i miasta.
Miedzy innymi byli w Khon Kaen(150
tys. mieszkańców)
„…znaleźliśmy dość
miły i za niewielkie pieniądze. Pokój z łazienką, Wi-Fi, ciepłą wodą i
telewizorem w cenie 230 bathów (czyli około 25 PLN). Odkryliśmy również
wspaniały nocny bazar z mnóstwem straganów i barów, w których można zjeść
tanio, smacznie i różnorodnie. Prócz porządnych kolacji, co wieczór zajadaliśmy
się kokosowymi biszkoptami wypełnionymi sztywną pianką z ubitych białek,
mmmmniaaam!” (Andrzej)
Z Khon Kaen
pojechali dalej na zachód, w kierunku tajsko-birmańskiej granicy, do Mae Sot.
Kończyła im się wiza pobytowa w tym kraju. W Tajlandii, przekraczając granicę
drogą lądową otrzymuje się wizę wjazdową na 15 dni, na lotniskach 30 dni – obie
są darmowe. Głownie chodziło o
przekroczenie granicy na jeden dzień i powrót do Tajlandii. Potrzebowali
jeszcze przez dziesięć dni przebywać w tym kraju, gdyż później mieli lot z
Bangkoku do Colombo na Sri Lance.
„Mae Sot tętni
przygranicznym życiem. Mieszanka kulturowa i etniczna jest niesamowita:
Tajowie, Birmańczycy, Hindusi, Chińczycy i ludność górska Karenowie i
Hhmongowie. Podobno Tajowie stanowią tu zaledwie 20% ludności. W Mae Sot, dużo
osób żyje na granicy ubóstwa, część z nich przebywa tu nielegalnie, część z
nich pracuje zarabiając 100$ miesięcznie, niektórzy żebrzą. Ta różnorodność powoduje,
że miasto, choć niewielkie, jest żwawe i dostarcza wielu wrażeń.”
Teraz na krótko do Birmy:
„Granica między
państwami przebiega wzdłuż rzeki, a oba miasta łączy Friendship Bridge. Najpierw
odprawa, opuszczamy Tajlandię, potem zdobywamy birmańskie wizy (500 bahtów,
czyli 55 zł), które upoważniają nas do wejścia do miasta Myawaddy, ale nie
wolno nam zapuścić się dalej. Idziemy mostem, mijamy pojedyńczych żebrzących.
Na moście widzimy znaki informujące o zmianie kierunku jazdy (nareszcie
prawostronny!). Kręcimy się trochę po Myawaddy, odwiedzamy dwie świątynie,
jednak z każdą minutą coraz bardziej zanosi się na deszcz, wracamy. W drodze
powrotnej przez most, mijamy znaki zakazujące handlu ludźmi, ostrzegające o
nielegalności narkotyków, i informujące o zmianie kierunku jazdy na lewostronny
(yhh!). Spotykamy też ciekawego faceta, Eryka, który uczy w szkole birmańską
młodzież, szkoła znajduje się po tajskiej stronie, w Mae Sot. Umawiamy się z
nim na kolację. Zaczyna lać, więc zagęszczamy ruchy. I znowu: odprawa,
opuszczamy Birmę, i w kolejnych okienkach otrzymujemy 15-dniowe tajskie wizy :)
Co ważne, tajscy pracownicy biura imigracyjnego są tak przesympatyczni, że
kolejne 15 minut spędzamy na przyjemnej pogawędce na temat piłki nożnej, Euro
2012 i pogody w Polsce :)” (Aga)
„Kolejnego dnia
wypożyczamy skuter i spakowani do minimum, z planami spędzenia 2-3 nocy pod
namiotem, ruszamy w drogę, na południe. Pogoda jest zmienna, upał przeplata się
z ulewnymi deszczami, więc co jakiś czas zjeżdżamy, aby przeczekać deszcz. Jest
pięknie, trasę otaczają góry. Po drodze zwiedzamy świątynie, wodospady,
znajdujemy gorące źródła. Jemy w lokalnych barach, jak zwykle z przygodami, bo
lokalesi chcą z nami rozmawiać i pomimo wysyłanych przez nas sygnałów, że nie
rozumiemy – “rozmawiają”!!! Niektórzy naprawdę monologują, a my po prostu
uśmiechamy się :)” (Aga)
Do Bangkoku jeszcze wracali,
zawsze mieszkając w tym samym hotelu. Kolejny wyjazd na północ Tajlandii odbył
się autobusem do Chiang Mai.
„Całe centrum (częściowo otoczone zabytkowymi murami obronnymi) to
turystyczny “raj”, pełno tu wszystkiego co cieszy, i co potrzebne turystom –
hosteli, knajp i barów, salonów piękności i masażu, biur turystycznych
oferujących wyprawy w pigułce typu 7 w 1, pralni, wypożyczalni skuterów, sklepów
z ciuchami itd. Nie brakuje też kulturowych atrakcji – ilość świątyń
przypadająca na 1 km2 chyba bije tajskie rekordy, a i markety (sobotni,
niedzielny i nocny) pewnie dostarczają wrażeń, ale raczej tym co szukają
gadżetów i “lokalnych” pamiątek, w stylu made in China..
My po pierwszej nocy, wymeldowaliśmy się, zostawiliśmy duże plecaki w
hostelu, wynajęliśmy skuter i dawaj – w drogę! Trasę zaplanowaliśmy na 4
dni, do zrobienia mieliśmy jakieś 550 km, a w planach był tzw. “mały loop”: Chiang Mai -> Pai -> Mae Hong Son -> Khun Yuam
-> Chom Thong -> Chiang Mai.”
Spali pod namiotem, głównie w
Parkach Narodowych. Zawsze było tanio i bezpiecznie. „Po
deszczowej nocy nadchodzi deszczowy poranek, nie martwimy się jednak, bo do
Chiang Mai pozostaje nam zaledwie 90 km. Po drodze odwiedzamy jeszcze
niesamowity wodospad Wachirathan Waterfall. Po kilku pozytywnych
doświadczeniach z parkami narodowymi w Tajlandii, dochodzimy do wniosku, że
chyba wszystkie (a przynajmniej te, które odwiedziliśmy teraz i podczas poprzedniej
objazdówki) są świetnie przygotowane do biwakowania, zawsze bardzo zadbane i
najczęściej darmowe (jedynie w Doi Inthanon opłata wynosiła 30 bahtów/os, czyli
3,3 zł)
Po powrocie, w Chiang Mai spędzamy jeszcze 2 leniwe dni, podczas
których decydujemy się (w końcu!) na saunę i masaż. Ja, niby świadoma, wybieram
coś tak hardcorowego, że nawet teraz jak o tym myślę, to jeszcze mnie boli –
masaż tajski. Andrzej wybiera relaksacyjny masaż z użyciem olejków.
Jesteśmy masowani w osobnych salach, więc jak po godzinie wymieniamy wrażenia –
kompletnie różne – to mamy niezły ubaw – Andrzej jest wyluzowany i
zrelaksowany, ja bardziej czuję się jak koń po westernie Dzisiaj, z Chiang Mai,
ruszamy w kierunku południowo – wschodnim, do Ubon Ratchathani, w którego okolicy,
tuż przed wyprawą do Laosu, planujemy spędzić jeszcze kilka dni. Przed
nami prawie 15 godzin jazdy autokarem, ale co tam!”
„Do Ubon Ratchathani przyjechaliśmy z kilku względów, po pierwsze stąd
planowaliśmy przedostać się do Laosu, w kierunku południowych 4ech tysięcy
wysp, po drugie wiedzieliśmy, że okolica wzdłuż granicy z Laosem i Kambodżą
obfituje w niezapomniane krajobrazy. Miasto wygląda można powiedzieć „typowo”
jak na średniej wielkości stolicę tajskiej prowincji. Nie wyróżnia się niczym
specjalnym, tak naprawdę ożywa tylko raz w roku, w czasie festiwalu figur
woskowych, podczas którego procesje oświetlonych rzeźb maszerują przez ulice. Poza
tym wśród turystów jest znane głównie jako punkt przesiadkowy w drodze do
Laosu.”
Tam po raz kolejny wypożyczyli
skuter i zwiedzali okolice tym środkiem lokomocji. Zaglądali w różne miejsca,
odwiedzając głownie Parki Narodowe, ciekawe punkty widokowe, wodospady itp.
„Odwiedziliśmy również
Phu Chong Nayoi National Park ze wspaniałym wodospadem. Kierowaliśmy się jednak
cały czas do miejsca o nazwie Kaeng Lamduan gdzie jak się dowiedzieliśmy w
sierpniu i wrześniu można zobaczyć unikatowe na skalę światową zjawisko. W tym
właśnie miejscu na niewielkim przewyższeniu rzeki tysiące krewetek próbują
wdrapywać się na skały aby dostać się w górę strumienia. W Lamduan nie ma
niestety ani siedziby żadnego parku ani jakiegokolwiek pensjonatu, jednak z
pomocą przyszli nam pracownicy stacji przyrodniczej Wildlife Conservation and
Extention Station – odpowiednika naszego leśnictwa/nadleśnictwa. Rozbiliśmy
namiot na terenie świetnie nadającym się na kemping, wyposażonym w proste
łazienki, a dodatku na skraju dżungli. Późnym wieczorem poszliśmy wraz z jednym
z leśników nad rzekę szukać krewetek. Stan wody w rzece był dość niski więc
widzieliśmy ich niewiele, ale pomimo to widok małych stworzonek wspinających
się po skałach pod prąd rzeki był niesamowity.
Rano czekała nas miła
niespodzianka, dyrektor stacji przyrodniczej zaprosił nas na pyszne śniadanie i
kawę. Od niego też dowiedzieliśmy się że najlepszym okresem na oglądanie tzw. parading
shrimps jest wrzesień. Wtedy to można zobaczyć ich dosłownie tysiące. Mr Thanee
udostępnił nam również kilka zdjęć, które zrobił rok wcześniej podczas
specjalnego pikniku związanego z krewetkami.”
Teraz przed naszymi podróżnikami
Laos, ale o tym państwie w następnej relacji.
Opracowano na podstawie relacji Agnieszki i Andrzeja
Zdj: Agnieszka i Andrzej
Czytaj inne artykuły o pobycie A&A w Azji (KLIKNIJ!)
|