Agnieszka i Andrzej w Azji, Indonezja cz.3
Redaktor: Administrator   

          Nasi podróżnicy przebywają obecnie w Indonezji. Najpierw dopłynęli promem do portu w Dumai leżącego w północnej części wyspy Sumatra. Tam musieli załatwić wizy indonezyjskie. „Jak przystało na prawdziwie muzułmański kraj, część dokumentów musiałem wypełnić tylko ja, Aga jako żona dostawała je “z automatu” (Andrzej).

Później zakupili bilety autobusowe, które były imienne, a miejsca numerowane. Czekała ich długa podróż w przez Sumatrę, postanowili więc coś zjeść.

„I poszliśmy do najbliższego baru zjeść w końcu jakiś obiad. Restauracja, jak większość lokali, była tej samej klasy co terminal autobusowy. Po prostu szopa, i bez lodówki :-) , ale to co dostaliśmy do jedzenia było najlepszym posiłkiem, jaki do tej pory jadłem w Azji (ryba z grilla w ostrym sosie, kotleciki, chyba z ziemniaków, zielona fasolka, wielka micha ryżu, sos curry z czymś na kształt karczochów i liście – coś pomiędzy komosą a trawą) po prostu pychaaa” (Andrzej).

Image
Terminal Bus
 

Image
Toaleta na Terminal Bus
 

Autobusem, który według ich oceny przeżywał już „trzecią albo czwartą młodość” jechali przez całą noc. Kierowca wciskał pedał gazu ile tylko mógł, a naszym podróżnikom włosy dęba stawały. Pewnie z obawy o sposób jazdy, Andrzej całą noc nie spał. Najgorszy był ostatni odcinek jazdy przed Bukittinggi, gdzie droga biegnie przez góry, lub wzgórza powulkaniczne i jest bardzo kręta i stroma. „Do Bukittinggi dojechaliśmy bezpiecznie po około 13 godzinach drogi. Co ciekawe, warto wiedzieć, że odległość jaką przebyliśmy to 425 km, a  trasę niemiłosiernie wydłuża zły stan dróg i częste przystanki “na coś do zjedzenia”, które trwają od 30-75 minut (!)”

Image 

Image 

Najpierw nocowali w kilku miejscach, by w końcu dotrzeć nad jezioro Danau Maninjau, gdzie chcieli kilka dni odpocząć. Zamieszkali tam w hostelu Arlen Beach Paradise. Jak określili, jest to miejsce ciche i spokojne, przepiękne ze względu na jezioro i otaczającą je przyrodę. Po kilku dniach wynajęli skuter, aby zwiedzić okolicę.

„Przejeżdżając przez kolejne wioski zauważyliśmy dość spore różnice w pracy jaką wykonują ich nigdy nie spieszący się mieszkańcy. Na “naszym” brzegu były głównie pola ryżowe w  kilometrowym pasie pomiędzy jeziorem a wzgórzami, które otaczają całe jezioro. Jadąc dalej dotarliśmy w miejsca gdzie wzgórza wyrastają praktycznie z jeziora, tam widzieliśmy jak w poszczególnych wioskach na poboczach suszą się cynamon (i w całej wsi tylko cynamon) a w kolejnych gałka muszkatołowa, jakieś skorupiaki, drewno i inne. Już się przyzwyczailiśmy, że co chwilę ktoś nas pozdrawia wołając “hello”, albo “hello what’s your name”. Ciężko odpowiedzieć jadąc 30km/h, ale pozdrawialiśmy ich chyba z 500 razy. Dzieci nawet wyciągały ręce, żeby przybić piątkę :-)” (Andrzej).

Image 

Image
Stacja benzynowa!
 

W Indonezji trwa obecnie pora deszczowa, co jakiś czas nasi podróżnicy trafiają na tropikalne burze, jest gorąco i duszno, a w nocy? „Zaskakujące jest to, że będąc najbliżej równika (ok. 20 km) było tam najchłodniej, a w nocy nie starczały nam nasze jedwabne kokony i wspieraliśmy się lokalnym (syfkowym) kocem” (Andrzej).

Po kilku dniach, samolotem z Padang przemieścili się do Jakarty, stolicy kraju. Mieli tam okazję przejechać się miejscowym środkiem lokomocji  określanym jako „tuk-tuk” „czyli hałaśliwym, niesamowicie zdezelowanym, trzykołowym motorkiem z kabiną”.  Jakarta jednak nie spodobała się im i postanowili jechać dalej „gorąco, skrajnie tłoczno i syfnie. Nie chcemy się tu męczyć – uciekamy stąd w milsze miejsca…”

Image
Jakarta, tuk-tuk
 

Image
Jakarta - sklep ze sprzętem elektronicznym
 

„W Jakarcie wsiedliśmy w pociąg i po 8,5h byliśmy już w Yogyakarcie [Dżogdży :) ] jak z sympatią nazywają to miasto. Na miejscu nie mieliśmy żadnego kłopotu ze znalezieniem hostelu, zaraz w okolicach dworca jest dzielnica typowo turystyczna i backaperska z masą drobnych uliczek, w których roi się od hosteli, kafejek internetowych, pralni, barów i agencji turystycznych. Pierwsze co nas zaskoczyło – spotkaliśmy tu b. wielu zachodnich turystów, (nie wspominając o Jakarcie), to pierwsze miejsce gdzie było ich tak wielu. Później okazało się, że prócz barów z lokalnymi daniami, są tu również klimatyczne restauracyjki z zachodnią kuchnią, gdzie można zjeść pizzę (po tylu dniach jedzenia ryżu nie mogłam sobie odmówić!), spaghetti czy guacamole.” (Agnieszka)

W Yogyakarcie mieli też do załatwienia ważną sprawę - przedłużenie ważności swoich wiz, jakie otrzymali przy wjeździe do Indonezji. Miasto słynie z obrazów i materiałów zdobionych techniką batiku oraz wyrobu srebrnej biżuterii. W okolicach Yogy są dwie b. popularne hinduskie świątynie, Prambanan i Borobudur. Odwiedzili tylko pierwszą z nich.

„Kluczową atrakcją naszego pobytu miała być wyprawa na jeden z najaktywniejszych i niszczycielskich wulkanów – Merapi (2911 mnpm). Wybraliśmy opcję z nocną wspinaczką, po to, aby przed wschodem słońca znaleźć się na szczycie. Ta oferta nie cieszy się zbyt dużą popularnością, prawdopodobnie ze względu na dość ekstremalny charakter wyprawy, ale każde biuro turystyczne mocno ją poleca, opisując cudowne widoki o wschodzie słońca :)” (Aga)

Image 

Po gorącym dniu, wieczorem, z hasłem “ahoj przygodo!” na ustach, wyposażeni wg wskazówek (dobre buty trekkingowe, sweter lub kurtka, latarka) wyruszyli na wyprawę z dwoma przewodnikami, a wraz z nimi były jeszcze dwie Brytyjki. Najpierw była dwugodzinna jazda samochodem na wysokość ok. 1600 m. Później wędrowali już pieszo w całkowitych ciemnościach, wiedząc, że tuż obok ścieżki jest przepaść. Było zimno, gęsta mgła, ogromna wilgoć, a do tego bardzo silny wiatr. „Wchodzimy na stromą, wąską i nierówną scieżkę, idziemy gęsiego, cały czas ocieramy się o wysokie trawy, krzewy, pod nogami mamy luźne kamienie i korzenie. Nie widzimy prawie nic prócz dwóch metrów przed sobą, wiemy jednak, że po lewej stronie jest stroma przepaść, patrzymy uważnie pod nogi. Wilgoć jest coraz większa, przy każdym powiewie wiatru spada na nas masa wody, nasze ubrania szybko stają się mokre, więc zakładamy poncza przeciwdeszczowe, które szaleją na wietrze jakbyśmy mieli w nich odlecieć” (Aga).

Po trzech godzinach marszu dowiedzieli się, że ze względów bezpieczeństwa (bardzo silny wiatr), na szczyt i tak nie wejdą. „Brak perspektyw rozczarowuje. Jest ciężko, stromo, ślisko, zimno, mokro i straszno, i tak przez ponad 3 godziny, które wydają mi się wiecznością. Wszyscy wewnętrznie przechodzimy swoje małe załamania (oczywiście prócz przewodników). W końcu szczęśliwie dochodzimy do ostatniej stacji przed wejściem na szczyt, dla nas oznacza to koniec trasy, do wschodu słońca brakuje jeszcze 1,5 h, temperatura wynosi 5 stopni. Chowamy się w jaskini – nikt nie może powstrzymać drżenia z zimna, ręce mamy mokre i zgrabiałe, wszystkie ubrania kompletnie mokre, w butach woda. Zęby szczękają. Siedzimy na ziemi, my przytulamy się mocno, aby wzajemnie się ogrzać, dziewczyny siedzą w ciszy, zresztą my też nie jesteśmy zbyt rozmowni. Po 30 minutach przewodnicy rozpalają mini ognisko z mokrych gałęzi i kilku reklamówek (!) i chusteczek higienicznych. Dymi strasznie, ale co tam łzy, najważniejsze, żeby się choć trochę ogrzać. O 5:30 świta, słońca nie widać, szczytu też, zresztą nie widzimy dalej niż na odległość 20-30 m, wszędzie są chmury i mgła, ale wreszcie możemy się rozejrzeć wokół siebie.”(Aga)

Image 

Po kilku dniach w Yogyakarcie pojechali dalej. Przed nimi wyprawa na kolejny, niezwykle widowiskowy wulkan – Bromo.

Relacje z dalszych przygód Agnieszki i Andrzeja w Azji, w kolejnych odcinakach.

 

Na podstawie bloga: „Aaazja – podróżujemy sobie” (http://aaazja.wordpress.com/)

Image 

Image

Image

Image

Image

Image

Image